Austria cz. II - Hochalpenstrasse

Łatwo nie było. Samochodu nie mamy – musiałam więc przekonać zmotoryzowanego przyjaciela do wspólnego wyjazdu. Początkowo zareagował zgodnie z moimi przewidywaniami – podobnie jak mąż (patrz Austria cz.I). Miałam już jednak argumenty w postaci wyszukanych w Internecie kampingów i cen. Nie były zawrotne i nawet przy naszych skromnych funduszach można było pozwolić sobie na około dziesięciodniową wędrówkę po Austrii. Pożyczyliśmy namioty, śpiwory i cały potrzebny sprzęt biwakowy i wyruszyliśmy realizować marzenia.
Cały dzień zajęło nam dojechanie do przejścia granicznego Kudowa – Nachod, wyruszaliśmy przecież znad morza. Na pierwszy nocleg zatrzymaliśmy się w Czechach na kampingu Horka. Dla mojego męża była to pierwsza w życiu przygoda z namiotem (a był już wówczas po pięćdziesiątce). Przeżył to dzielnie i nawet mu się spodobało.
Następnego ranka ruszyliśmy dalej. Za miejscowością Kaplice wjechaliśmy do Austrii i wkrótce podziwialiśmy góry w miejscowości Mondsee, gdzie zatrzymaliśmy się przy autostradzie na krótki postój. Mieliśmy w planach znaleźć jeszcze dzisiaj jakiś nocleg w okolicach Zell am See. Wkrótce pogoda zaczęła się psuć. Do celu dojeżdżaliśmy w strugach deszczu pośród grzmotów. Pierwszy kamping przepełniony. Drugi nie lepiej. Zapadł zmrok. Objechaliśmy jezioro i wreszcie znaleźliśmy wolne miejsca na kampingu w Bruck. Dosyć luksusowym. Rozbijaliśmy namiot w ciemnościach i deszczu. Zmęczeni i przemoknięci walnęliśmy się na materace i nie jedząc kolacji wpadliśmy w objęcia Morfeusza.
Obudził nas wczesnym rankiem znajomy dźwięk… coś jakby przejeżdżające szybko samochody. Okazało się, że teren kampingu – bardzo duży – przedzielony jest szosą na dwie części. Aby dojść do sanitariatów należało przejść pod ową szosą. Do dziś wspominając tamte noclegi śmiejemy się, że mieszkaliśmy „pod mostem”.
Następnego ranka ( bo wieczorem się nie myliśmy, hi, hi… padliśmy po prostu, a siusiu zrobiliśmy w recepcji), no więc rano, nasz przyjaciel do którego należało „wyczajenie” sanitariatów, ruszył na obchód kampingu. Teren był ogromny. Wrócił po jakimś czasie wymyty, świeżutki i jakiś taki dziwny. Wytłumaczył jak iść do tego przybytku, mąż poszedł, a ja kończyłam przygotowanie śniadanka. Po niedługim czasie wróciło moje ślubne szczęście, nie wymyte i nieszczęśliwe, bo do toalety było mu spieszno, a jej nie znalazł. Zabrałam ręcznik i wszystko co trzeba i udałam się razem z nim, upewniwszy się uprzednio co do lokalizacji sanitariatów. No i stanęłam w miejscu skąd zawrócił mój małżonek. Ponieważ charakter mam przebojowy odważyłam się jednak pójść dalej. No i szok. Takiej toalety to spodziewałabym się w pięciogwiazdkowym hotelu, a nie na kampingu. Na zdjęciach widać wejście. Samo przyszło porównanie z tego typu przybytkami w rodzinnym kraju. Pierwszy raz widziałam w takim miejscu suszarkę do ciała zamontowaną na ścianie i „jeżdżącą” góra-dół, żeby według potrzeb wysuszyć to i owo. Wszystko działało, czyściutko, przestronne kabiny prysznicowe, mopy do wycierania po sobie podłogi stały pod ścianą i specjalnie się przyglądałam - KAŻDY po sobie sprzątał!
Następnego dnia wybraliśmy się na słynną z zachwycających widoków trasę wysokoalpejską.
Grossglockner Hochalpenstrasse jest jedną z najbardziej znanych i malowniczych dróg w całych Alpach. Jadąc prawie 50-cio kilometrowym odcinkiem pokonuje się różnicę poziomów wynoszącą 1766 metrów. Droga rozpoczyna się w miejscowości Fusch. Tu trzeba wykupić winietkę, która upoważnia do wjazdu na ten malowniczy odcinek oraz do wstępu na wszystkie wystawy tematyczne wzdłuż trasy, korzystanie ze ścieżek edukacyjnych i parkingów. Wtedy płaciliśmy coś około 25 euro, aktualną cenę można zawsze sprawdzić w Internecie.
Pogoda była taka „średnia na jeża” – nie padało, ale widoczności daleko było do idealnej. Trasa nas zachwyciła. Co jakiś czas stawaliśmy przy punkcie widokowym czy jakiejś innej atrakcji. Zadziwiające było dla nas to, że niektórych obiektów nikt nie pilnował. Po prostu wchodziło się do takiego budynku, oglądało wystawę, słuchało odgłosów przyrody – uruchamiało się to chyba automatycznie, przy wejściu – no bo jak, skoro nie było obsługi? I nic tam nie było zniszczone, porysowane, czyściutko i znowu refleksja – gdyby coś takiego zrobić u nas, hmmm… Jak długo by wytrzymało?
Mijaliśmy wielu zwolenników jednośladów – i tych pedałujących i tych zmotoryzowanych. Nie mogliśmy sobie odmówić rzucania śnieżkami na jednym z postojów – w końcu to nie lada atrakcja w lipcu. Po dojechaniu na miejsce i zaparkowaniu na którymś tam piętrze udaliśmy się na podziwianie widoków. Wyruszyliśmy trasą przez tunel wykuty w skale. Były tam bardzo ciekawe organy wodne – skapująca ze ścian woda wpadając w odpowiednie rury (czyli w normalnych organach piszczałki) wydawała różne dźwięki, tworzące spójną „melodię”. Po wyjściu z tunelu wędrowaliśmy dalej wzdłuż jęzora lodowcowego. Z drogi zawrócił nas deszcz, który początkowo tylko mżył, a teraz zaczął padać mocniej. Bardzo korciło mnie, żeby zjechać lub zejść na lodowiec, ale mój pomysł nie spotkał się z aprobatą panów. Dzisiaj bym nie przepuściła – wtedy jeszcze nie byłam tak zakręcona i uległam, czego do dziś nie mogę odżałować. W drodze powrotnej zjedliśmy „wurszta” na gorąco z bułkami w barze na przełęczy Hochtor. Okazało się, że to głód pchał moich panów do powrotu i przez tego „głoda” nie stanęłam na lodowcu... Mam nadzieję, że to jeszcze nadrobię.
Aha, zapomniałam dodać, że tutaj po raz pierwszy w życiu widziałam prawdziwego świstaka, z bliska. I przekonałam się, że reklama kłamie – bo nic w sreberka nie zawijał.
W drodze powrotnej nie mogliśmy odmówić sobie wjechania na Edelweisspitze (2 571 mn.p.m.). Wejść to nie atrakcja, bo nie pierwszyzna szczyty zdobywać – ale wjechać na szczyt wyższy niż Rysy to jest coś! Droga kręta, serpentyny, bardzo krótkie odcinki. Wjechać to pół biedy, ale wrócić! Pech się przypałętał, bo na szczycie opadła nas niesamowita mgła i nic nie było widać. Ze zjazdem też trzeba było poczekać, bo drogi nie widać, ale w końcu udało się wrócić cało i zdrowo z całej wyprawy, chociaż charakterystyczny swąd spalonych hamulców ( czy jak to tam się fachowo określa) zmusił nas do zatrzymania na jednym z miejsc postojowych i odczekania, aż samochodzik będzie mógł bez problemów jechać dalej. Cała droga powrotna , 50 km na hamulcach prawie bez przerwy – to dla naszego autka był wysiłek nie lada.
Szczęśliwi, nie wierząc wciąż, że jest to jawa nie sen, a my rzeczywiście jesteśmy w Alpach, zaparzyliśmy sobie przywiezioną z kraju kawusię i oddaliśmy się wypoczynkowi nad kampingowym jeziorkiem. Stały tu leżaki, łóżka plażowe, łódki, nie muszę dodawać, że całe i niezniszczone, chociaż teren był nieogrodzony…
Ciąg dalszy austriackich wspomnień nastąpi, chociaż pewnie nie prędko, bo znowu muszę zdjęcia obrobić, a pracować też trzeba, żeby na kolejną wyprawę pieniążki były…