Wrześniowe Tatry

To były ostatnie dni przed załamaniem się pogody w Tatrach. Dzisiaj jest już tam śnieg.
Swoją podróż zaczęłyśmy na Dworcu w Krakowie, skąd wsiadłyśmy w autobus do Zakopanego. Nic konkretnego nie miałyśmy z koleżanką zaplanowane jednak rysował się słaby plan wycieczki. Zaproponowałam Tatry Zachodnie gdzie zawsze bardzo chciałam zdobyć kilka szczytów.
Po dojechaniu na miejsce i krótkim zastanowieniu udałyśmy się busem do Siwej Polany. Naszym priorytetem było dojście do Schroniska w Dolinie Chochołowskiej i zorientowanie się co do noclegu.
Najpierw musiałyśmy przejść najdłuższą doliną w Tatrach, która ciągnie się bodajże 9km. Jest to największa i najdalej na zachód wysunięta dolina w Tatrach Polskich. Wielu pokonuje tę trasę rowerem górskim, który można wypożyczyć na parkingu. Z Siwej Polany do Polany Huciska można też przejechać specjalnym pojazdem przystosowanym dla wycieczek lub dorożką konną.
Dla turystów pieszych wędrówka przebiega drogą asfaltową wzdłuż Chochołowskiego Potoku aż do Polany Huciska, dalej drogą bitą do Niżniej Bramy Chochołowskiej, na której zamontowano tablicę ku czci Bohaterów Powstania Chochołowskiego, obok umieszczono medalion upamiętniający pobyt Jana Pawła II w Dolinie Chochołowskiej w 1983r.
Przy drodze znajduje się gajówka TPN, dalej Dolina Chochołowska rozwidla się: w kierunku płd. odchodzi Starobociańska Dolina a główna oś doliny skręca na płd.-zach.
Tuż przed schroniskiem skręciłyśmy w prawo aby obejrzeć kapliczkę św. Jana Chrzciciela.
Schronisko na Polanie Chochołowskiej położone jest na wysokości 1144 m n.p.m. wybudowane na miejscu poprzedniego spalonego przez Niemców w 1945r. Jest to największe schronisko w Tatrach Polskich, posiada 121 miejsc noclegowych w pokojach dwu i wieloosobowych, dlatego też bez problemu udało nam się dostać tam pokój.
Nie tracąc zbyt wiele czasu, zostawiłyśmy tylko zbędny bagaż i ruszyłyśmy zdobywać góry.
Około godziny 13.30 udałyśmy się żółtym szlakiem na Grzesia. Pierwsze ostrzejsze podejścia dzisiejszego dnia trochę wycisnęły z nas potu. Po półtorej godzinie przysiadłyśmy tuż pod szczytem by nacieszyć się słoneczkiem. Jednak nie tracąc czasu ruszyłyśmy ostro dalej ponieważ w planie był jeszcze Rakoń i Wołowiec. Na szczycie Grzesia, który znajduje się już na granicy Polski ze Słowacją na wysokości 1653 m n.p.m. zrobiłyśmy tylko pamiątkowe zdjęcia i już nas tam nie było.
Ze szczytu widoczny był dalszy szlak naszej wędrówki, ciągnący się cały czas wzdłuż granicy. Trochę nas przeraziła odległość jednak się nie poddałyśmy. Szlak najpierw łagodnie schodzi w dół wśród kosodrzewiny, by potem z mozołem znowu zacząć się wspinać. Teraz rozciągały się przed nami fantastyczne widoki, miejscami tylko szczyty wyższych gór zasłaniała mgła. Rakoń, z daleka łagodny pagórek wymagał ponad 200-stu metrowego podejścia wzwyż. Słoneczko już się gdzieś schowało i zaczęło się robić chłodnawo. Po zdobyciu szczytu Rakonia ( 1879 m n.p.m.) i dojściu do rozwidlenia ze szlakiem zielonym, który schodzi do schroniska, zdecydowałyśmy, że spróbujemy wyjść na Wołowiec który wydawał nam się przeogromny ( 2064 m n.p.m.) a my już bez sił. Znaki pokazywały czas podejścia 30 minut , ruszyłyśmy stromizną w górę. Nasza radość była wielka kiedy już osiągnęłyśmy sczyt, tym bardziej, że podejście pokonałyśmy w 20 minut. Tam ludzi o wiele mniej niż na Grzesiu, może ze względu na późną porę. Zbliżała się już 17.00. Obowiązkowe zdjęcia i czas ruszać w dół, bo dzień już krótki. Zejście z Wołowca w kierunku zielonego szlaku zajęło nam prawie tyle samo czasu co podejście w górę ponieważ trzeba było uważać przy schodzeniu. Ze szlaku widoczna Dolina Rohacka na Słowacji i Rohackie Stawy.
Zielony szlak najpierw ostro schodzi w dół po kamiennych stopniach, które wydaje nam się , nigdy się nie skończą. Godzina 18.00 i już się robiła szarówka więc pospieszyłyśmy by około 19.00 dotrzeć na miejsce noclegu.
Zdążyłyśmy jeszcze do stołówki, która jest czynna do godziny 20.00.
Udałyśmy się na zasłużony odpoczynek wszak zdobyłyśmy trzy szczyty górskie i przekroczyłyśmy granicę 2000 m n.p.m. Byłyśmy zmęczone ale dumne z siebie.
Trudno nam było zaplanować kolejny dzień ponieważ były chęci zdobycia Starobociańskiego Wierchu jednak po przeanalizowaniu czasów przejść stwierdziłyśmy, że na pewno zabraknie nam czasu aby tego dokonać. Musiałyśmy wrócić do Zakopanego najpóżniej na godzinę 17.00. Oczywiście nie miałyśmy sił zrywać się o świcie i ostro deptać do góry. Postanowiłyśmy, że naszym celem będzie Trzydniowiański Wierch.
Rano spokojnie zjadłyśmy śniadanie, potem udałyśmy się do kuchni turystycznej, gdzie można było wziąść darmowy wrzątek, co mi się bardzo spodobało, bo w niektórych schroniskach trzeba za wrzątek płacić.
Dzień zapowiadał się bardzo ładny i wydawałoby się, że będzie upalny. Jednak po godzinie okazało się że jest mglisto i słaba widoczność. Na Trzydniowiański prowadzi czerwony szlak, który początkowo idzie równo z żółtym Szlakiem Papieskim w Dolinie Jarząbczej. Droga przez las wychodzi na Wyżnią Polanę Jarząbczą, wzdłuż Jarząbczego Potoku do zboczy Hotarza, gdzie kończy się Szlak Papieski. W pobliżu potoku krzyż i tablice upamiętniające miejsce do którego dotarł Jan Paweł II podczas wycieczki 23.06.1983r.
My jednak tam nie dotarłyśmy ponieważ nasz czerwony szlak odbił w prawo, by potem piąć się w górę klucząc i skręcając . Ostatni etap podejścia na szczyt to mozolna wspinaczka po stromym zboczu. Przed szczytem w kierunku Starobociańskiego gęste mgły zniechęciły nas do podejścia chociaż na Kończysty Wierch. Po parominutowym pobycie na Trzydniowiańskim czas było ruszać dalej czyli nadal czerwonym szlakiem w kierunku Doliny Chochołowskiej. Szlak wiedzie poprzez korzenie kosodrzewiny ale nie to jest najgorsze. Potem zaczynają się drewniane schody o bardzo wysokich stopniach. Schody te ciągną się w nieskończoność. Współczujemy ludziom, którzy coraz tłumniej atakują szczyt od tej strony. I te ciągle zadawane pytania jak długo jeszcze tak ciężko ( chyba jesteśmy jedynymi osobami, które w tym momencie schodzą w dół ). My ze swej strony też mamy dość tych schodów, już nie wiem co gorsze czy iść w górę czy w dół...
Kiedy osiągamy w miarę płaski teren przed nami prawie cała dolina do przejścia. A w dole ku naszemu zdziwieni jeszcze zimniej. To początek załamania pogodowego. Biorąc to pod uwagę pogoda nam się udała. Wieczorem po pierwszym dniu siąpił tylko mały deszczyk, który nas przegonił z Polany pod dach schroniska. Do miasta docieramy wcześniej niż zamierzałyśmy a to dlatego, że ze względu na niską temperaturę nie odpoczywałyśmy nad Potokiem Chochołowskim. Szkoda że przygoda się zakończyła, chciałoby się pooddychać tymi górami dłużej :-)