Walewice i ... poszukiwanie formy :)

Na początek wakacji mam zaplanowany wymagający, jak dla mnie, rowerowy wyjazd (ale na razie o tym sza!), w związku z tym postanowiłem poszukać formy – szukałem jej wokół swojej miejscowości, nie znalazłem, dlatego stwierdziłem, że trzeba pojechać dalej. Tak pojawił się pomysł na pierwszą w tym roku „setkę”, czyli ponad 100 przejechanych kilometrów.

Tylko, czy musiałem planować ją akurat na 13 czerwca? Niby to przesąd, niby zabobon, ale... no właśnie... Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej, a tak spotkała mnie jedna z ciekawszych i dostarczających wrażeń wypraw ever!

Zacznijmy od pogody, która po prostu wzięła się i zwariowała. Temperatura od 15 do 27ºC, na zmianę słońce, chmury, deszcz, chmury, deszcz, słońce itd. Wiatr wiał z każdego kierunku (tylko nie w plecy), czasami jak letni wietrzyk, za chwilę niczym rozwścieczone tornado, po czym panowała flauta (fakt, że kilkudziesięciosekundowa). Najczęściej boczny wiatr próbował zepchnąć mnie z drogi albo wepchnąć pod jadący samochód. Ciekawie było też pod względem nawierzchni. Oczywiście, przeważał asfalt, ale kilka kilometrów jechałem brukiem i kocimi łbami, zdarzały się szutry, a i piachu mazowieckiego (choć na ziemi łowickiej) nie brakowało. Najgorsze było to, jak w pewnym momencie, piękny asfalt zamienił się najpierw w dawną autostradę A4 (kto jeździł po betonowych płytach ten wie, o czym mówię), a później w przeplatankę: trochę szutru, trochę asfaltu (ale za to z pięknymi dziurami), znowu szuter i znowu asfalt, ale za to widoki piękne.

Ponieważ ostatnio awaria to moje drugie imię, po upadku rozleciało mi się siodełko i zaczęło coś trzeć w tylnym kole, do tego wszystkiego dodajmy ucieczkę przed dwoma piesełkami (nie wiem, może chciały się pobawić, ale coś nie za bardzo chciałem sprawdzać). Ale, żeby nie było, zobaczyłem też co nie co. Mój pierwszy przystanek to zamek w Oporowie, położony niedaleko ode mnie, więc jestem tam częstym gościem, ale nie znudzi mi się chyba nigdy. Nieduży, bardzo dobrze zachowany zameczek będący kiedyś własnością biskupów łowickich z pięknym parkiem robi naprawdę niezłe wrażenie,

Kolejnym celem są Walewice, ale zanim tam docieram zatrzymuję się przy znaku miejscowości „Przezwiska” (pamiętacie, że lubię takie ciekawe nazwy?). No to, kto odważny w komentarzu umieszcza swoje przezwisko (mnie nazywali, w kolejności chronologicznej, Maniek, Biguś, Pezet!).

Sam pałacyk, w którym kiedyś mieszkała pani Maria Walewska, kochanka i matka dwójki dzieci Napoleona Bonaparte, robi sympatyczne wrażenie.

Widać pozostałości dawnej świetności


No i pełno dookoła stad koni.

Warto zastanowić się tutaj na postacią Marii, którą to polscy politycy próbowali wykorzystać, podsuwając (nie wiem, czy to dobre słowo) cesarzowi, żeby coś uzyskać w sprawie polskiej. Ot, ciekawe czasy... Co ciekawe, urodziła się ona w Kiernozi, która to miejscowość też jest niedaleko ode mnie...

Po obejrzeniu znajdującego się niedaleko cmentarza wojennego z 1939 roku (okolice Łowicza są bogate w takie miejsca – to, m.in., tutaj toczyły się zażarte walki między polskimi armiami „Poznań” i „Pomorze” a niemiecką 8 i 10 Armią podczas tzw. bitwy nad Bzurą),

wyruszam nad dwa sztuczne (?) jeziora: Rydwan i Okręt.


Siedzę chwilę nad brzegiem i jadę do Łowicza na dworzec i pociąg, który zawiezie mnie do domu. Niestety, okazało się, że mojej aplikacji bardzo się tam spodobało i ... tam sobie pozostała... Do zobaczenia i usłyszenia 🙂