Dawna siedziba Piastów mazowickich i polska Jerozolima

Czy macie czasami takie chwile, że cokolwiek sobie zaplanujecie, to się nie udaje, że wszystko tak jakby sprzysięgło się przeciw Wam? Że to, co miało być ładne, okazuje się nieciekawe, nudne, a nawet brzydkie? Że akurat coś się zamknęło, a słońce pali, jakbyście byli w Afryce, a kiedy wracacie to akurat jest burza i jedziecie ulicą, która przypomina rzekę? A jak już wróciliście, to okazało się, że złapało Was paskudne przeziębienie? Mieliście? Jeżeli tak, to zrozumiecie moją opowieść, jeśli nie, to zazdroszczę z całego serca...

Plany miałem takie: jadę pociągiem do Otwocka, stamtąd ruszam do Otwocka Wielkiego, żeby zobaczyć znajdujący się tam pałac, następnie – realizując moją pasję – chciałem dojechać do miejscowości o jakże sympatycznej nazwie Całowanie, potem przez Wisłę do Czerska i Góry Kalwarii, następnie przez Tarczyn, Mszczonów do Skierniewic.

Na początku nic nie zapowiadało kłopotów. Sobota, poranek, słoneczna, praktycznie bezwietrzna pogoda, czegóż może chcieć rowerzysta? Mój pierwszy postój robię w Karczewie, zatrzymując się przy kościele św. Wita, podziwiając barokową fasadę świątyni

i... w sumie tyle. Jak widzicie, pozostawia ona wiele do życzenia, a na dodatek kościół zamknięty, otoczenie pełne śmieci, petów i innych śladów bytności ludzkiej nie zachęca do dłuższego pobytu, więc jadę dalej w stronę Otwocka Wielkiego. I tu zonk. Jestem o 9.00, pałac otwarty od 10 (wiem, wiem, mogłem to sprawdzić), a ochroniarz nie zgadza się, żebym chociaż z daleka zobaczył budynek. Czekać, niestety, nie mogę, bo po pierwsze, nie mam czasu, a po drugie, zjadłyby mnie komary, bo było ich tam całe zatrzęsienie. Dlatego decyduję się na kontynuowanie podróży. Tak docieram do Całowania

Robię obowiązkową fotkę i DK 50 jadę w stronę Góry Kalwarii. Przyznam się Wam, nienawidzę dróg krajowych – ogromny ruch, praktyczny brak drzew i cienia, zero przyjemności z rowerowania. Niestety, czasami nie mogę inaczej, chcąc przekroczyć Wisłę, muszę poruszać się to jedną z najbardziej ruchliwych polskich dróg. Wjeżdżam na most, poruszając się chodnikiem, robię zdjęcie rzeki

i... wjeżdżam na rozbitą butelkę. Słowa, które wtedy wypowiedziałem absolutnie nie nadają się do zacytowania... Na szczęście, nie przebiłem opon i mogę jechać do Czerska.

Mało kto wie, że były takie czasy, że ta nieduża obecnie wieś, była siedzibą mazowieckich Piastów, zdecydowanie ważniejszą, niż Warszawa. Później, najprawdopodobniej z powodu przesunięcia się Wisły na wschód, Czersk stracił swe znaczenie. Pamiątką po tym są ruiny zamku

Dostępne są dwie wieże, na które można wejść i podziwiać panoramę okolicy

Tuż obok zamku znajduje się niepozorny, neobarokowy kościółek pw. Przemienienia Pańskiego. Można na chwilę wejść, akurat, co dziwne, jest otwarty.

Kiedy wyjeżdżam spod zamku, okazuje się, że rower ma awarię, która, niestety, jest nie do usunięcia bez narzędzi. Co prawda, mogę jechać, ale dźwięki wydawane przez mój wehikuł przyprawiają o dreszcze... I tak, zgrzytając (to zębami) i stukając (to rower) jadę do miejscowości, która była jednym z dwóch najważniejszych celów mojej podróży. To Góra Kalwaria, przez długi czas swojego istnienia nazywana Nową Jerozolimą. I nie bez powodu, założona, zorganizowana i zarządzana tak, żeby naśladować to święte dla trzech wielkich monoteistycznych religii miasto. Oceniane jako ładne, ciekawe, ze sporą liczbą zabytków. Nie wiem, być może i faktycznie takie jest. Może to mój zły nastrój, podkręcony jeszcze coraz większym upałem do tego doprowadził, ale mi – z całym szacunkiem po prostu się nie podoba. Mam wrażenie, że jest zaniedbane, zamknięte na cztery spusty, wybetonowane i zupełnie nie myśli się o osobach, które chciałyby coś zobaczyć. Zaczynam od kościoła „na górce” wybudowanego w centrum miasta, do którego zbiegają się uliczki.

Oczywiście zamknięty! Ba, nawet na teren świątyni wejść nie można, bo też zamknięte! Przejeżdżając obok ławek postawionych na zabetonowanym placu (rynku?), pomyślałem sobie, że naprawdę w Polsce ludzie zarządzającymi miastami powariowali. Zero drzew! Kostka, kostka i jeszcze raz kostka. Temperatura +50ºC! Człowiek by usiadł, odpoczął, popatrzył, ale tak się nie da! Muszę powiedzieć, że – niestety – nie jest to cecha jedynie tego miasta. W wielu innych miejscowościach można zauważyć to samo. Nic to, myślę i jadę do kolejnego kościoła.

Świątynia ojców Marianów jest otwarta, można wejść, popatrzeć, pozwiedzać. Miłe urozmaicenie muszę przyznać.

Teraz ruszam na poszukiwania dworu cadyka Altera, czyli synagogi (co ciekawe Żydzi mieli przez długi czas zakaz osiedlania się na terenie Nowej Jerozolimy, dopiero od końca XVIII w. zaczęli się tam pojawiać).

Słowo poszukiwania jest jak najbardziej na miejscu, ponieważ nie ma żadnych wskazówek czy drogowskazów (dla zainteresowanych: od ulicy Pijarskiej trzeba skręcić w stronę hurtowni elektrycznej), a po dotarciu... No cóż, sami oceńcie, czy jest się czym zachwycać.

Opuszczając Górę Kalwarię, próbowałem dostać się na znajdujący się na obrzeżach cmentarz żydowski. Zamknięte...

Następnie zaliczyłem jeszcze wywrotkę i z wielkim siniakiem na lewej łydce jechałem sobie dalej... Kierowałem się na Tarczyn, a następnie Mszczonów. Po drodze zatrzymuję się na chwilę przy kolejnej ciekawej nazwie miejscowości, która uświadamia mnie, że urlop się niedługo skończy

W Mszczonowie przejeżdżam obok term

i zatrzymuję się na chwilę przy ciekawym dworku pełniącym rolę hotelu

a następnie pędzę już do celu swojej wyprawy, Skierniewic. W samym mieście robię sobie zdjęcie przy pomniku czołu T-34 (to ten od Czterech Pancernych)

i docieram do dworca PKP.

Myśląc przez chwilę o losach imć Wokulskiego, czekam na pociąg do domku, który z kolei wita mnie burzą i potężną ulewą. Mokry, zakatarzony (a pamiętajcie, że katar męski to nie żarty), ale wiecie co...? Mimo wszystko jednak zadowolony (co nas nie zabije, to nas wzmocni) docieram koniec końców do swojego przytulnego mieszkanka...