Rudawy Janowickie

21.11. 2010.
Na ostatni, pożegnalny, wyjazd w góry ponownie wybrałem Rudawy Janowickie, tym razem południową ich część. Startując z Przełęczy Pod Średnicą chciałem dojść do Głazisk Janowickich, do których doszedłem tydzień temu idąc z przeciwnej strony, i w ten sposób zamknąć swoją pętlę wokół Rudaw. Przeszedłem tę trasę, a nogi gnane moją nienasyconą tęsknotą drogi chciały iść dalej, ale zawrócił mnie rozsądek i krótki dzień: bałem się iść w ciemnościach.

Chciałem zachłysnąć się jesienią, przesiąknąć nią, zasmakować do końca, do dna, poczuć ją na sobie i w sobie, by w ten sposób pogodzić się z nią i nie buntować się już więcej przeciwko listopadowym słotom. Lepszej pogody nie mogłem sobie wyobrazić do moich celów, bo dzień ten był jesienią całą: ranek był słonecznym wrześniem, gdy stojąc na szczycie Skalnika patrzyłem w dolinę przede mną; południe deszczowym październikiem, gdy idąc wąską ścieżką w gęstym młodniaku strącałem na siebie niezliczone krople wiszące w igliwiu świerkowych gałęzi zagradzających mi drogę; schyłek dnia natomiast, wśród świerków pokrytych grubą szadzią, u stóp mając krzaki jagód przysypane śniegiem, był już zapowiedzią zimy.
Wyjechałem o czwartej, w jasną, księżycową noc, a miałem za sobą już połowę drogi gdy po lewej zobaczyłem Eos niemrawo ubierającą swoją szatę; zrazu była barwy brudnego granatu z niewyraźnymi pasemkami szafranu, ale później coraz więcej miała jasnych błękitów, seledynów i świecącego złota. Wcześniej, w nocy jeszcze, miałem rzadkiego towarzysza samochodowych podróży: z prawej wielki księżyc w pełni, a po lewej, na szosie, cień mojego samochodu, najprawdziwszy księżycowy cień. Im barwniejsze suknie miała na sobie Eos, tym bardziej nikł ten cień, aż w końcu zgubił mi się gdzieś między Legnicą a Jaworem. Nic to, został we mnie. Jest i będzie.

Parking był w miejscu zaznaczonym na mapie, więc moja znajoma pani z GPS zaprowadziła mnie do niego bez problemów; problem miałem z samochodem, bo ten znowu bał się (a może nie on, tylko ja się bałem? To możliwe.) zostać tam sam na cały dzień.
Wygodną, chociaż dość stromą asfaltową dróżką leśników doszedłem do drewnianego szałasu, usiadłem na drewnianej ławie z ręcznie ciosanych bali, popatrzyłem na ślady ogniska, na dach z desek, na milczącej, nieruchome świerki które w tamtej chwili wydawały mi wieczne, i przez chwilę miałem za towarzyszy wojów naszego Bolesława Chrobrego podążających tędy na południe, na Węgry, by bronić tam interesów swojej siostry. Pół godziny i tysiąc lat później był pierwszy szczyt: Skalnik – pierwsze moje oczarowanie.



Najpierw był Wysoki Kamień z Izerskich, później Wielka Sowa, Kalenica, Trójmorski Wierch, oczywiście Śnieżka, a ostatnio Krzyżna i Sokolik; w tej elitarnej grupie mieszczę i Skalnik, na którym stałem niby na granicy baśniowego świata otwierającego się przede mną. Kotlinę wypełniała niska, świecąca mgła, z której wystawały odrealnione, bo pozbawione łączności z ziemią, szczyty wzniesień i wysokie budynki Jeleniej Góry; zamykające kotlinę szczyty Gór Kaczawskich stały w ciepłym słońcu, a na lewo ciemna zieleń lasów na szczytach przedgórza trafiona niskim jeszcze słońcem jaśniała blaskiem starego złota; za mną niebieściła się wielka, surowa ściana Karkonoszy, a na ich szczycie stała Śnieżka w zimowej już szacie, cała śniegiem okryta.
Gdy w końcu czas pospołu z zimnem zgoniły mnie ze szczytu, siadłem na ławce obok krzyża (kolejna ukrzyżowana góra!) by przypomnieć sobie dalszą drogę, i wtedy zwróciłem uwagę na dwa szczyty omijane przez drogi: Bielec i Dzicza Góra. Zielony szlak biegł blisko, jakieś 300 metrów od szczytów tych gór, ale zapewne niemal wszyscy omijali je w drodze na Skalnik – znany, bo zaliczany do korony i chwalący się pięknymi widokami. Kto i po co miałby tam iść szukając drogi wśród świerków? Pomyślałem, że z tymi nieznanymi górami bez oblicza jest jak z dniami mojego życia – niewyróżniającymi się, zwykłymi dniami powszednimi, które przychodzą, całują mnie, i w nie pamiętaną przeszłość odchodzą smutne, bo natychmiast zapominane. Pomyślałem, że jeśli odnajdę te dwa szczyty i wejdę na nie, to nie tylko ofiaruję im to, czego tym górom brakuje, ale i sobie dam pamięć chwil im poświęconych.

Moja mapa różni się w szczegółach od przedstawianego terenu, więc pewności nie mam czy odszukane szczyty faktycznie były Bielcem i Dziczą Górą, ale akurat ten fakt mniej jest ważny, bo w tej prawdziwej realności, mojej własnej, byłem na obu tych górach, łącząc z nimi cząstkę mojego czasu.
Po drodze była głęboka Przełęcz Rudawska, a za nią Bielec, wspaniale prezentujący swoje gęste, szadzią pokryte lasy, które oglądane z przeciwległego zbocza wydawały się piąć pionową ścianą na niebosiężną wysokość. Szlak prowadzący zboczem Skalnika w dół ku przełęczy czynił wielkie wrażenie swoją dzikością, splątaniem kamiennego rumowiska z korzeniami drzew, martwymi, rozsypującymi się w próchno szczątkami, skaczącym po kamieniach lub rozlewającym się między drzewami strumieniem, a wszystko w półmroku gęstego boru, w chmurny dzień listopadowy, surowe, pierwotne.

Poznałem różne ścieżki: pnące się po głazach ledwie widoczne szlaki i trawiaste ścieżki zasypane rudym igliwiem modrzewiowym; wąskie, ginące wśród drzew, i szerokie dukty leśne niknące na zakręcie i ponownie odnajdujące się za nim, zamglone, czasami błotniste, a przecież tak pociągające swoją dzikością, ciszą, samotnością.
W poprzek tych dróżek czasami wisiały nitki z nawleczonymi nań płatkami śniegu - nachylałem się przechodząc, a nie chcąc ich zerwać - ale też bywało, że gdy podnosiłem głowę, nowe płatki cichutko i powoli opadały na mnie, czułem wtedy ich chłodny dotyk na twarzy.



Odpowiadała mi pustka szlaku: pierwszego człowieka spotkałem na szczycie Skalnika, był to myśliwy z wielką armatą na plecach i bezwstydem na twarzy, gdy mówił o polowaniu na grubą zwierzynę, na sarny i jelenie, a dopiero w pięć godzin później minął mnie zasapany rowerzysta, tak więc tylko Jesień mi towarzyszyła na swoich, bo jesiennych, mokrych i zamglonych, drogach Rudaw.