Góry Stołowe, Urwisko Batorowskie

01.11.2011
Gdy na wiosnę szedłem ścieżką wzdłuż Urwiska Batorowskiego w Górach Stołowych, była mgła i niewiele widząc obiecywałem sobie wrócić tam, by zobaczyć odległy horyzont. Dzisiaj wróciłem i zobaczyłem go – w piękny, słoneczny i kolorowy dzień złotej jeszcze jesieni.

Plan był skromny trasą i kilometrami, ale bardzo ambitny zamierzeniami: nasiąknąć słońcem po czubek głowy, zobaczyć dal z każdej skały, pogapić się i posłuchać siebie w czasie niespiesznego wędrowania – słowem: przeżyć piękny dzień.
Samochód zostawiłem na parkingu na Przełęczy Lisiej, i niebieskim szlakiem wszedłem na Narożnik. Ten szczyt trudno byłoby trafniej nazwać: ze skalnej półki szczytu opadającego pionową ścianą na zachodnią i północną stronę rozciąga się panoramiczny widok na trzy czwarte horyzontu – od skalnych zębów obu Szczelińców i Błędnych Skał na północy, poprzez liczny górski drobiazg na zachodzie, po odległe, perłowoniebieskie zbocza Gór Orlickich na południu nad którymi Orlica, majestatyczna i niedosiężna, szybowała nieruchomo niczym orzeł nad swoim terytorium.

Szedłem między drzewami wprost na słońce w wilgotnym, parującym rosą, chłodnym i głębokim cieniu błyskawicznie zmienianym w oślepiającą jasność, gdy słońce wychylało się spomiędzy drzew i świeciło wprost w moje oczy; szedłem o parę kroków od urwiska, dla widoków zbaczając na skalne półki, a jest ich tam wiele.
Moje wędrowanie, mimo iż nieśpieszne, uruchomiło cały rozległy widnokrąg: Szczelińce schowały się gdzieś na Narożnikiem, nieco później poszły za nimi Błędne Skały, za fałdą ziemi schowały się dwa domy w dolinie, a w ich miejsce zaczęła się wychylać ponad drzewa wieża kościoła; nawet nieruchoma, zdawałoby się, Orlica podążała za słońcem ciągnąc za sobą cały górski łańcuch.



W kilku miejscach urwisko tworzy zakola, i tam można oglądać budowę jego ścian: głębokie niekiedy spękania, podcięcia kruszejących podstaw, skalne, dzikie rumowiska między drzewami w dole, nierzadko grube szczeliny rozchylające się ku górze; to wszystko czyni wrażenie i pozwala dostrzec drobny fragment procesów przemian pod pozorem niezmienności oblicza gór.
Pod ciężarem tego pionowego bloku kamienia wielkości kamienicy ustępuje podłoże, a on nieskończenie powoli odrywa się od macierzyńskiego masywu; wyraźne są czarne linie pęknięć, z podstawy bloku odpadają zgniecione ciężarem skalne złomy tworząc początki stożka usypiskowego; kiedyś, za 100 albo za 1000 lat, ta masa kamieni runie w dół łamiąc wszystko, co spotka na swojej drodze, by w końcu legnąć metrowymi złomami na swoich omszałych poprzednikach. A przecież upadając na wieki, nie będą leżeć tam wiecznie, bo ów nieskończenie powolny i złożony proces zmian oblicza Ziemi trwać będzie nadal.

Patrzyłem na słoneczny świat.
Brzózka uczepiona rysy w pionowej skale urwiska wystawiała koniec swojej jaskrawożółtej głowy ponad wierzchołki skał; w dole, między świerkami, widziałem skrawek ścieżki przyciągającej wzrok; młody klon pysznił się swoimi kolorami słonecznej jesieni, a rosnący tuż za nim świerk wychylał się nad niego swoją ciemną zielenią – jakbym patrzył na jedno drzewo o dwóch tak odmiennych obliczach; odległa Orlica stała nieruchomo między dwoma drzewami, osnuta delikatną, perłowo jaśniejącą mgiełką dali; nad krawędzią zygzakowatej, czarnej krechy pęknięcia skał pochylała się kępka zielonych jeszcze borówek; widząc na niej czarne jagody pochylałem się i zbierałem je. Dłonią zasłaniając oczy przed blaskiem słońca zaglądałem na dno rozpadlin, oceniałem głębokości i szedłem dalej leśnym duktem, nad sobą mając kolorowe jeszcze dęby i buki, a pod nogami ostry i pachnący szelest liści. Na końcu tej uroczej drogi obejrzałem się: zawrócić i przejść nią raz jeszcze?

Chciałbym zapamiętać te brzozy w jaskrawych żółciach, nagrzane słońcem skały, świetliste powietrze i czysty błękit nieba, chciałbym zapamiętać też swoje radowanie się słonecznym dniem.
Chciałbym ocalić chwile od zapomnienia.



Pierwsze plączą się, zapominane, daty i nazwy, a więc w istocie to, co najbardziej jest nam obce, co sztuczne i umowne. Najlepiej pamiętane jest to, co dla nas jest najważniejsze: pozytywne przeżywanie, chwile dostrzeżenia uroku świata i życia.

Naszego minionego czasu nie pamiętamy w sposób ciągły, a więc tak, jak on upływa; czas jest dla nas wyspami dziania się z rzadka rozrzuconymi w oceanie niepamięci, który tylko symbolicznie istnieje w naszej świadomości, bo przecież pusty czas zanika gdy staje się czasem przeszłym. W chwili zapamiętanej, owej wysepce wspomnień wychylających się ponad poziom martwego oceanu, czas zwalnia, niemal zatrzymuje się, by zmieścić w niej więcej, niż mieszczą dni całe i tygodnie tamtego monotonnego życia.
Nasze wysepki wspomnień są kapryśnymi, bo niezależnymi od naszej woli, skondensowanymi chwilami czasu i przeżywania. Mówimy sobie: to był wspaniały dzień, zawsze będę go pamiętać! – a później zapominamy o nim, albo pamiętamy jakąś jedną jego chwilę, oderwaną tak dokładnie od ram dnia w którym działa się, że tkwi ona sama jedna pośród pustych wód, i tylko jasny promień słońca na świeżych liściach pojawiającego się tam drzewa pozwala kojarzyć nam ją z wiosną niepamiętanego roku i okoliczności.

Czas nasz mija właściwie niezauważony przez nas, mija tak, jakby nie był nasz, mija szeregiem zwykłych, szarych, anonimowych dni naszego życia; usypiamy myśląc o następnym dniu, o planach na weekend, o konieczności zrobienia jutro zakupów, i ani przez myśl nam nie przejdzie pochylić się nad tym dniem. Dniem naszego życia. A później okazuje się, że jednak ten dzień nie był pusty, bo chociaż wtedy jego dar był dla nas ledwie zauważoną drobinką, to teraz, po oczyszczeniu z naszych codziennych trosk, banalnych planów, krzątaniny powszedniej, tego wszystkiego, co wypełnia nam życie i czego nie pamiętamy, zostawia nam jasną perłę przeżytej i zapamiętanej chwili.
Stałem na krawędzi urwiska zataczającego tutaj łuk i patrzyłem na kępy brzóz wdzięcznie wychylających swoje złote głowy ponad krawędź zapadliska, patrzyłem na wspaniałe kolory jesieni, a po głowie krążyły mi poplątane myśli o czasie i o pamięci.
Cóż więc zapamiętam z tego dnia? Nie wiem. Karmię pamięć obrazami, wrażeniami i przeżyciami wiedząc, że ona wybierze z mojego dnia to, co było w nim najcenniejsze. Zapamięta go wyróżniając w ten sposób i czyniąc prawdziwie moim.
Mam nadzieję, że nie będzie to wrażenie niewygody stóp w nowych butach🙂
Gdy wracałem na skałę Narożnika - upatrzone już wcześniej miejsce obserwacji końca dnia, zajrzałem za skalny załom ukrywający mojego małego Małpoluda: oblany ciepłym, intensywnie złotym kolorem promieni, patrzył wprost na słońce. Nim po zachodzie słońca zszedłem ku przełęczy, zajrzałem do niego raz jeszcze chcąc się pożegnać, i wtedy poczułem irracjonalne zdziwienie, nawet zawód: Małpolud nie patrzył ani na zachodzące słońce, ani nigdzie; to była tylko skała ustawiona przez ślepe – jak ona sama – siły ku zachodniemu horyzontowi.