Góry Bystrzyckie
06-08.01.2012
Drzewa rozbiegły się, zrobiłem jeszcze dwa kroki i stanąłem na brzegu niewielkiej polany zamkniętej ścianą lasu odległego o jakieś 150 metrów. Miałem przed sobą jeden z obrazów pojawiających się we mnie ilekroć myślę o śnieżnej zimie: gładka powierzchnia śniegu marszczyła się tu i ówdzie ostrymi, płetwiastymi grzbietami; po długich wzgórkach zasp przecinających polanę w poprzek mojej drogi pędził śnieżny kurz. Patrzyłem przez chwilę chcąc lepiej zapamiętać.
Obejść wydmy? Spojrzałem na obie strony i w efekcie poszedłem prosto. Po paru krokach zapadłem się do połowy ud. Wyciągnąłem prawą nogę, wysunąłem ją do góry i do przodu starając się butem ubić skrawek śniegu przed sobą. Dźwignąłem się w górę stając na nim. Utrzymał mój ciężar. Dobrze! Wysunąłem lewą nogę do przodu i powtórzyłem ubijanie śniegu. Znowu udało się. Szedłem błogosławiąc ochraniacze na nogach, bez których już po paru krokach miałbym śnieg w butach. Czasami utwardzona w ten sposób powierzchnia nie utrzymywała mojego ciężaru, wtedy słyszałem odgłos ustępującego śniegu, biała powierzchnia błyskawicznie przybliżała się do oczu, a w moment później czułem twarde uderzenie buta o podłoże. Coraz trudniej było mi wyciągać stopy ze śnieżnych jam. W połowie szerokości polany stwierdziłem, że nogi i buty mam z ołowiu i muszę odpocząć. Wiatr przewiewał na wylot czapkę mrożąc mi prawe ucho.
Rok temu w Górach Kaczawskich wydawało mi się, że poznaję zimową wędrówkę górską, ale te trzy dni w Bystrzyckich pokazały mi zupełnie inne oblicze zimy i wędrowania zaśnieżonymi górami. Wtedy śnieg miał grubość około 10 cm, w te dni był go trzy, czasami sześć razy więcej. Wysysał siły. Przez dwie godziny intensywnego marszu odkrytym grzbietem wzniesienia między Zalesiem a Hutą przeszedłem 3,5 kilometra, a gdy w końcu wszedłem między drzewa, byłem porządnie zmęczony.
Plan miałem równie ambitny, co nierealny: przejść przynajmniej dwie z tych długich dróg głównego masywu Gór Bystrzyckich, a w części południowej dojść do Jamy Solnej via Jagodna. Gdyby nie silne opady śniegu w przeddzień mojego przyjazdu, plan może byłby realny, ale też wiem, że moje plany zwykle nie ja układam, a moja zachłanność, przez którą pewnie wypadnie mi kiedyś nocować na szlaku.
Z Leszna wyjechałem krótko po czwartej, oczywiście wracałem się po zapomniane ochraniacze, a po drodze jak zwykle usypiałem. Boczna droga na przełęcz Spalona była zaśnieżona tym mocniej, im byłem wyżej, a ostatnie serpentyny pokonywałem czując chwilowe buksowanie kół. Zająłem pokój w schronisku i od razu poszedłem na południe, w stronę Jagodnej. Półtoragodzinną trasę przeszedłem w 2,5 godziny, butami żłobiąc koleiny w głębokim śniegu, sapiąc jak parowóz i robiąc przystanki co 100 metrów.
Gdzieś tam, wśród tych świerków z ramionami dźwigającymi śniegowe czapy, dane mi było zobaczyć grę świateł i cieni barwiące śnieg przedziwną paletą barw najczystszej bieli, jasnego granatu i pysznej kości słoniowej. Na zdjęciu widać nieco te barwy, ale są one – jak zwykle – tylko niezbyt udaną podróbką tamtych, tak delikatnych, ale przecież równocześnie wyraźnych, tak świeżych, czystych i ładnych.
Za Jagodnę już nie szedłem uznawszy, że pięciogodzinna droga tej uciążliwości wystarczy na pierwszy dzień, szczególnie, że zaczął się o 3.30 nad ranem.
Gdy wyciągnąłem rękę z pod kołdry aby wyłączyć budzik, poczułem zimno. Otworzyłem jedno oko, ciemno i zimno, a od strony okna słychać było wycie wiatru. Zamknąłem oko.
Co ja tutaj robię? Po co wstaję o tak barbarzyńskiej porze? – poczułem zniechęcenie.
Usiadłem macając wokół rękoma w poszukiwaniu swetra. Idę zobaczyć Wieczność – kołatało mi się po zaspanej głowie.
Dziesięć minut po siódmej, więc jeszcze nocą, opuściłem śpiące schronisko schodząc szosą w dół, by tą okrężną, ale odśnieżoną drogą dojść przez Zalesie i dalej szlakiem do początku drogi Wieczność.
Gdy stanąłem przed Strażnikiem, było południe. Wiedziałem, że nie zdążę przejść w obie strony całej trasy, bo 12 km w takich warunkach to nie mniej niż 5 godzin, a jeszcze czekał mnie parogodzinny powrót nieznanym szlakiem. Wiedziałem że nie przejdę tej drogi, ale jednak byłem tam i poznałem jej część. Szedłem nią powtarzając sobie: idę do najbliższego wzniesienia, idę do tamtego pochyłego świerku, idę. Jeszcze 100 metrów przejdę i zawracam. Zawróciłem.
Wrócę tam i przejdę całą Wieczność.
Strażnik Wieczności ma postać pucułowatego chłopa, czym byłem w pierwszej chwili zdziwiony, ale później zapytałem się siebie: właściwie dlaczego nie? Skoro strażnika Czasu przedstawiamy pod postacią starca ze zmierzwioną brodą, strażnik Wieczności może mieć pucułowatą twarz chłopa.
W drodze powrotnej okazało się, że szlak prowadził wygodnym leśnym duktem szutrowym i dziurawym asfaltem; mogłem więc przejść Wieczność i wracać w nocy? Nie, bo był tam jeden odcinek bardzo stromego zejścia, prowadzący po śniegiem przysypanych głazach. Przejście go po ciemku, niechby i z latarką, nie byłoby rozsądne – pomyślałem z ulgą rozgrzeszenia gdy byłem już na dole, bo myśl o niezrealizowaniu planu dokuczała mi w czasie powrotu.
Na trzeci dzień wybrałem bliższą drogę, ponieważ obawiając się zjazdu samochodem po bardzo śliskiej szosie, wyjechać chciałem przed zmierzchem. Postanowiłem zrobić wypad z mapą w ręku: odnaleźć w lesie, przy nieoznakowanym leśnym dukcie, Szarą Skałę. Kupiona w schronisku mapa gór okazała się nieporównywalnie lepsza od map z mojego przewodnika; do skał doszedłem jak po sznurku, chociaż na paru rozwidleniach dróżek musiałem mapę wyciągać i ponownie ją analizować.
Tam nie skała jest, a skały, i nie szare, a czerwonawe. Dzikie, niepokojące, zimne, samotnie sterczące wśród drzew na tym odludziu i… piękne. Pochylają się nad dróżką wielkim łbem dinozaura zamarłego przed wiekami, ale nadal rozwierającego swoją paszczę nade mną.
Zgodnie z mapą kilometr dalej powinien być punkt widokowy, najdalszy punkt mojej dzisiejszej trasy. Poszedłem, oczywiście nieprzetartym szlakiem, w śniegu pod kolana. Szedłem powoli podziwiając, jak i w poprzednie dni, zimową urodę górskiego boru świerkowego. Nierzadkie były tam olbrzymy o grubaśnych pniach, istne stwoły: majestatyczne, ciemne, nieruchome, wieczne, z długimi ramionami przygniecionymi śniegiem, trzymające wokół siebie wieczny mrok i magiczną atmosferę niepojętego i nieruchomego życia. Prószył drobny śnieg, gęstniała mgła dodając tajemniczości borowi wokół mnie. Miejsce widokowe znalazłem, dali nie - mgła przygnała horyzont aż do mnie.
Mgła. Zatrzymałem się i patrzyłem wokół siebie.
Świerki z zimowej szacie, prószący śnieg i mgła. Słyszałem swój oddech i ciszę. Za mną moje ślady, przede mną nigdy nie tknięta ludzką stopą ziemia pokryta śniegiem. Pierwszy, drugi i trzeci świerk były widoczne, następne majaczyły we mgle coraz mniej wyraźne, a dalej już nic. Tylko cisza i mgła.
Wracałem jadąc drogą 33 na północ, a przez wiele kilometrów prowadzi ona wzdłuż Gór Bystrzyckich; nagle, w krótkiej chwili przejrzystości powietrza, zobaczyłem je jakoś inaczej, spodobały mi się. Były surowe, a nawet posępne, czarno-białe, wielkie, niedostępne i piękne. Patrząc na nie w tych szybkich rzutach oka kierowcy prowadzącego samochód poczułem… tęsknotę. Tęsknotę i pragnienie ponownego pójścia w góry. Pomyślałem o ubezwłasnowolnieniu mnie przez góry, i poczułem, że tak jest dobrze.