Góry Bardzkie

04.03.2012
Ponownie chciałem jechać w Kaczawskie, właściwie nie wiem czemu wybrałem Bardzkie - czy bardziej z ciekawości nieznanych mi gór, czy może powodem była chęć uzupełnienia listy szczytów zaliczanych do korony. Wolałbym, aby pierwszy powód był właściwy, bo i po co mi ta korona, której i tak pewnie nie założę, bo nie do twarzy mi z takim nakryciem głowy..

Więc Bardo i Góry Bardzkie. Wyjechałem tuż po czwartej, w drodze prowadziłem zaciekłą walkę z Morfeuszem, którą wygrałem dopiero spory kawałek drogi za Wrocławiem, gdy Eos przywdziała wyjątkowo długą, z trenem na pół nieba, różową suknię. Prztyknąłem jej kilka zdjęć, ale jak zwykle niezbyt się udały. Myślę, że ani to moja wina, ani aparatu, nie. Powód jest zupełnie inny: otóż ona, Eos, jest z tych kobiet, które wymykają się wszelkim próbom ich uchwycenia; czy próbuje się to zrobić piórem, pędzlem, czy aparatem, ona zawsze jest o krok wyżej, dalej, jest inna. Prawdziwą pokazuje się tylko na chwilę i tylko tym, którzy patrzą na nią oczarowanym wzrokiem.
Nim znalazłem parking bliski szlakowi, nim udało mi się w ciasnym samochodzie zmienić buty i zapiąć ochraniacze, po Eos ni śladu nie zostało; była 7.20, gdy założyłem plecak i poszedłem. Trasę znowu wybrała moja zachłanność: zielonym szlakiem na urwisko z krzyżem, dalej niebieskim, via Bardzką Górę czyli Kalwarię, Przełęcz Łaszczową i Ostrą Górę, wejść na Kłodzką Górę. Dalej żółtym szlakiem zejść w stronę Kłodzka aż do wzniesienia Kostra, tam skręcić w drogę ku Wojciechowicom, przejść na drugą stronę lokalnej szosy, odnaleźć polną drogę biegnącą odkrytym grzbietem wzniesienia, przejść nią aż do przełęczy, i dalej tym samym niebieskim szlakiem wrócić do Barda. Dopiero po powrocie podliczyłem odległości: ponad 25 km, nic więc dziwnego, że do samochodu wróciłem po dziesięciu godzinach, zmordowany porządnie.

Urwisko sterczące nad miastem oglądałem z dołu, stojąc na brzegu Nysy: ze stromej podstawy okrytej drzewami wyrastają czarne, poszarpane, posępne, budzące niepokój, skalne obrywy wznoszące się niemal pionowo na wysokość 150-200 metrów, uwieńczone krzyżem stojącym na krawędzi przepaści. W trzy kwadranse później stałem przy nim, u stóp mając miasto opasane zakolami rzeki przecinającej w poprzek góry, które coraz dalszym szczytami niebieściły się przede mną. Piękny widok nie tylko rozległością, ale i urozmaiceniem: bliskimi szczegółami zabudowy miasteczka, najdalszą dalą na krańcach horyzontu, fantazyjnymi meandrami Nysy.
Na zboczach Bardzkiej Góry stoją liczne kapliczki, a na szczycie mały kościół; przy jego murze Matka Boska zostawiła kiedyś – jak głosi legenda - ślad swojej stopy; oryginał zaginął, ale obejrzeć można kopię zabezpieczoną stalową kratą. Niektóre kapliczki są podparte, aby nie przewróciły się; gdy przyjrzeć się ich fundamentom, widać wyraźne zjawiska denudacyjne, których głównym tam sprawcą jest człowiek: teren wokół tych kapliczek obniżył się nawet o pół metra, a nie trzeba było czekać tysiącleci na takie efekty.



Urocze są ścieżki wokół tej góry, a i dal widać między drzewami w wielu miejscach; piękne miejsca do letnich spacerów. Dobrym dla nich miejscem startu jest parking na Przełęczy Łaszczowa, do którego dojechać można lokalną drogą z Kłodzka lub z Bardu.
Na całej mojej trasie wcale nie najwyższa Kłodzka Góra wyróżnia się, a niższe Ostra i Bardzka. Obie te góry chwaliły się swoimi zboczami z wielu miejsc mojej trasy, przyciągając wzrok na równi z falistymi liniami najdalszych szczytów nieznanych gór ledwie odróżnianych na tle błękitnego nieba.

Poza paroma niezbyt dużymi podejściami, szlaki prowadziły szutrowymi dróżkami, dla wygody w wielu miejscach trawersującymi strome zbocza górskie. Śniegu w dolinach prawie wcale, na szczytach sporo, miejscami nawet głębokie zaspy, ale na szczęście z twardym śniegiem, wytrzymującym nacisk stóp. Szedłem mało robiąc przerw, ot, tyle, aby popatrzeć, zrobić zdjęcia, wyrównać oddech lub wyciągnąć kanapkę z plecaka, bo jakoś tak mi weszło w krew jeść w drodze.
Czasami chciałbym posiedzieć gdzieś, pogapić się, zamyślić się z wzrokiem utkwionym w niebieską dal, posłuchać chwili i spróbować zjednoczyć się z nią tak ściśle, jak to czasami udaje się mi, nawet nierzadko tak robię, ale jednocześnie coś mnie goni dalej: pójść za szczyt wzniesienia, za zakręt drogi, jeszcze dalej. Więcej zobaczyć, bardziej zachłysnąć się przyrodą, widokami, drogą - niecierpliwość i zachłanność.

Droga… To ona tak kusi, ona woła mnie każdym swoim zakrętem, każdym szczytem; błotnista, czy kamienista, szara pod burym niebem, czy wystrojona słońcem - woła, a ja idę za jej głosem niczym ten owad kuszony feromonem kochanki w wiecznie żywej nadziei spełnienia.



Z Kłodzkiej Góry poszedłem żółtym szlakiem w stronę Kłodzka, a minąwszy Kostrę, wyszedłem na otwartą przestrzeń łąk. Po lewej, w kotlinie, leżało Kłodzko, po prawej czerniły się górskie zbocza z górującą Ostrą, a przede mną, ponad fałdy ziemi wystawały dachy Wojciechowic. Szedłem wąską stróżką asfaltu, a w miarę jak schodziłem do wioski, rósł nagi, długi grzbiet wznoszący się za i ponad wioską; gdzieś tam była polna droga którą miałem odnaleźć i dojść nią do przełęczy, zamykając w ten sposób pętlę swojej trasy. Mapa okazała się być dokładna: minąłem domy, stromo wznoszący się asfalt, dalej drapałem się pod górę w morzu uschniętych badyli; na grzbiecie spotkałem polny wiatr i takąż drogę. Dwa kilometr dalej widać było maleńkie samochodziki sunące drogą numer 8, a dużo dalej, na krańcu świata, siniały góry poznaczone smugami śniegu. Podobała mi się ta droga: polna i leśna, spokojna, z dalekimi widokami, jedna z tych dróg, którymi chciałoby się iść bez końca, mimo iż dzisiaj umorusana była błotem.

W tej porze roku, gdy śniegu, pysznej bieli okrywającej świat opuszczony przez kolorową Jesień, już nie ma, a Wiosna jeszcze nie przyniosła zieleni i kwiatów, trudno znaleźć uroki, to prawda. Łatwo narzekać na szary świat przedwiośnia, ale przecież i ten czas jest naszym, moim czasem – cennym, bo nie do powtórzenia. Ta pora roku jest też tajemnicza nigdy do końca nie poznaną przemianą, jest powtórzoną na wielką skalę metamorfozą brzydkiego robala w cudnego motyla, bo oto te błoto, szarość lasów, brudna żółć traw, kryje w sobie olśniewające piękno pierwszego kwitnienia, które już niedługo pokaże się nam, jakby z nikąd, odmieniając oblicze świata.

Na ostatnim kilometrze powrotu, gdy schodziłem oblodzonym żlebem, zdarzyło mi się po raz pierwszy szczerze i w pełni docenić zalety moich sztywnych butów.: Szedłem jedyną możliwą drogą, mianowicie stromym zboczem żlebu, ale w pewnej chwili uznałem, że drugie zbocze będzie wygodniejsze, więc ostrożnie, powoli, wszedłem na lód. Pierwszy krok udał się, przy drugim zacząłem zjeżdżać. Przestraszony zerknąłem w dół, i odruchowo mocno uderzyłem kantem buta w lód; poskutkowało, zatrzymałem się i po chwili dotarłem na drugi brzeg lodowej rzeki.



W drodze powrotnej wyciągnąłem swoją najnowszą broń do walki z sennością: opakowanie kamyków. Dobrze działała. Dojechałem szczęśliwie.
