Z wizytą w Szczawnicy, czyli jedziemy do wód!

Południe Polski przysypało śniegiem. I wielki mróz na podhalańskiej ziemi. Siarcysty, jakby to ujęli tutejsi górale. Miłośnicy sportów zimowych wreszcie zostali przez naturę obłaskawieni. Na szczawnickiej Palenicy (722 m n.p.m.) i Szafranówce (742 m n.p.m.) w pierwszą niedzielę tego roku można było się w pełni oddać białemu szaleństwu. Trasy o długości 2000 m i 1000 m na niższym szczycie oraz 300 m na wyższym wypełniali zjeżdżający narciarze (koszt 1-dniowego Ski passu dla os. dorosłej to ok. 79 zł).
Ponieważ stronimy od przygód na stoku postanowiliśmy zwiedzić Szczawnicę-Zdrój pod nieco innym kątem. Drogą przez Maniowy i Mizerną wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę do słynnego uzdrowiska, ostatnio modnie określanego mianem „SPA” (słówko to zadomowiło się już na dobre w naszym ojczystym języku i widnieje nawet na tablicy z nazwą tego pienińskiego miasta).

Zaparkowaliśmy samochód niedaleko Parku Dolnego i udaliśmy się pieszo w stronę centrum. Po drodze mijaliśmy zabytkowe wille. Wielu z nich niestety nie odrestaurowano. Wykupione bądź odzyskane w latach dziewięćdziesiątych przez potomków dawnych właścicieli nie zostały wyremontowane i dziś niszczeją, choć wciąż da się zauważyć przeszłe piękno fasad tworzonych na styl alpejskich uzdrowisk. Szczawnicki krajobraz uzupełniają też wielkie, betonowe budynki pochodzące jeszcze z okresu komunistycznego. Dawniej tzw. sanatoria branżowe – „Hutnik”, „Górnik”, „Nauczyciel” i inne, przyjmujące licznych kuracjuszy z całej Polski.
Kierując się w stronę urokliwego Placu Dietla, przechodzimy obok wystawy informującej mieszkańców i turystów o tym, co dla Szczawnicy już zrobiono, jakie projekty i inwestycje zostały zrealizowane w ostatnim czasie, by przywrócić miastu dawną świetność. W końcu kiedyś bywało tu wiele sław ze świata kultury i sztuki – Cyprian Kamil Norwid, Henryk Sienkiewicz, Maria Konopnicka, Jan Matejko, Helena Modrzejewska, a także politycy i posłowie II RP.

Po półgodzinnej przechadzce docieramy do Domu nad Zdrojami, gdzie mieści się wybudowana w 1863 roku przez Józefa Szalaya pijalnia wód mineralnych. Tam czekają już na nas Helena, Józefina, Stefan, Jan i Józef. Wód z tych właśnie źródeł można skosztować na miejscu za niewielką opłatą 1,50 zł za kubek. Pięciolitrowy karton to koszt 15 zł, ale warto. Picie codziennie przynajmniej jednej szklanki znacznie poprawia kondycję zdrowotną. Każda z wód ze względu na swoją specyficzną zawartość pomaga zwalczyć choroby dróg oddechowych, problemy reumatologiczne czy trawienne.
Po szklaneczce panów: Józefa i Stefana udajemy się schodami w górę do znajdującej się w tym samym budynku galerii, by zobaczyć wystawę malarstwa Maleny Jankowskiej. Obrazy niczym fotografie z podróży – prezentują zapis zwyczajnych „momentów” z życia człowieka i przyrody. Wszystko ujęte zostało jednak w nienaturalnie jaskrawych barwach – błękitach, żółciach, zieleniach, czerwieniach. Ciepłe, naznaczone słońcem kolory stają się na płótnach synonimem radości i energii życia.



Po obejrzeniu obrazów kontynuujemy spacer i udajemy się Parkiem Górnym, gdzie mijamy jedno ze szczawnickich sanatoriów – Inhalatorium, pod Dworek Gościnny. Jego burzliwa historia sięga jeszcze XIX wieku. Uroczyste otwarcie gmachu nastąpiło w 1884 roku. Obiekt przez lata stanowił centrum życia intelektualnego i kulturalno-rozrywkowego. W 1962 roku płomienie doszczętnie strawiły drewnianą konstrukcję. W 2005 roku rodzina Mańkowskich podjęła się jego odbudowy i po sześciu latach prac ponownie oddała do użytku dawny Kursalon. Oprócz hotelu i restauracji mieści się w nim sala teatralna i jazz bar. Co jakiś czas goszczą tu m.in. artyści z krakowskiej Piwnicy pod Baranami. Odnieśliśmy wrażenie, że jego obecny charakter, mimo starań o zachowanie regionalnych elementów i odtworzenie bryły dawnego budynku, jest odrobinę zbyt nowoczesny. Przeszklona część frontowa i luksusowe wnętrza na miarę pięciogwiazdkowego hotelu nie w pełni odwzorowują wzniesiony przed laty z drewna modrzewiowego „Dworzec”, choć na pewno oddają splendor tego miejsca.
Wracamy do dolnej części miasteczka, gdzie mieści się m.in. galeria pamiątek regionalnych z mnóstwem straganów, na których można kupić kierpce, oscypki i ręcznie wytwarzane przedmioty. Postanowiliśmy wyjechać kolejką linową na Palenicę. Kupujemy bilety (koszt to ok. 16 zł w dwie strony), wsiadamy na krzesełko i ruszamy w górę. Pod nami rozpościera się ogromna przepaść – nie dla osób z lękiem wysokości. Widoki są jednak warte całego strachu. Dookoła śnieżnobiały krajobraz.

Po mroźnym zimowym dniu w Pieninach (z wizyty w Pienińskim Parku Narodowym i pięknym Wąwozie Homole tym razem trzeba było zrezygnować) udaliśmy się do popularnej wśród mieszkańców i turystów restauracji Koci Zamek. Z czymkolwiek kojarzy się dziś ta nazwa, okazuje się, że w okresie wojen husyckich (na przełomie XIV i XV wieku) stał w tym miejscu prawdziwy zamek, a raczej warowny obóz broniący obrzeży miasta. Knajpa ma chłodny, surowy klimat. Podzielona na dwie części. Górnej bliżej do typowej góralskiej karczmy, choć odrobiny egzotycznego charakteru nadają jej papugi w klatkach i akwaria. Dół natomiast przypomina wnętrza starego zamczyska – murowany, pełen wąskich przejść i tajemnych zakamarków, z trofeami na ścianach i lekko przyciemnionym oświetleniem. Warto zajrzeć na placek po zbójnicku i grzane piwo. Przyda się po szaleństwach na stoku lub długim spacerze zimową porą.
Na placu, gdzie zostawiliśmy samochód pan parkingowy pyta o Józka – karton wody leczniczej, który nosiliśmy ze sobą od wizyty w pijalni. „Trzeba było Wandę wziąć!” – woła do nas. „Jest tu na dole, za darmo. Można sobie nalać do butelki z kraniku”. „– Następnym razem, proszę pana”. Bo Szczawnica lubi, jak się do niej wraca.
I tak już od stuleci.