Dolny Śląsk w dwa dni… czy warto?

Oczywiście! Plan był co prawda napięty, ale czasu wystarczyło zarówno na muzea i zabytki, jak i włóczęgostwo oraz relaks. Lubię spędzać czas aktywnie ale nie w biegu, dlatego ilość i rodzaj atrakcji weryfikowałam na bieżąco obserwując wysokość słońca oraz ilość chmur na niebie.
Przygoda rozpoczęła się o godzinie 7.30. Punkt startowy - Bielsko-Biała. Obrany cel - Zamek Książ oraz Wrocław. Za środek lokomocji posłużył samochód.

Na parking Zamku Książ dotarłam planowo (11.00). Oznaczenia turystyczne z pewnością mi w tym pomogły. Ze strzeżonego parkingu pięciominutowy spacer do bram zamku. Do kas biletowych należy przedostać się przez jego zielony dziedziniec. Rozpościera się stąd widok na okolicę. Daje to poczucie przestrzeni i sprawia, że mimo dużej ilości turystów nie odczuwa się tłoku. Dziedziniec tętnił swoim życiem. Na ogrodowych ławkach, w oczekiwaniu na wejście, odpoczywali turyści. Z racji odbywającego się tego dnia Międzynarodowego Konkursu Powożenia … nie zabrakło również miłośników koni oraz jazdy zaprzęgami. System sprzedaży biletów bardzo sprawny. Można wybrać opcję „na własną rękę” lub z przewodnikiem – do dyspozycji są trzy trasy. (przewidywany czas oprowadzania trasą „Od Piastów do tajemnic II wojny światowej” wynosi 90 minut). Zwiedzając zamek indywidualnie wchodzi się z tzw. „marszu”. Na przewodnika (tego dnia) czekałam nieco ponad godzinę. Czas ten spędziłam spacerując po terenach wokół zamku, ogrodowych tarasach i okalających murach. Istnieje również możliwość zjeść w jednej z restauracji znajdujących się na terenie zamkowych zabudowań.
Samo zwiedzanie… co tu dużo mówić… zamek robi wrażenie tak z zewnątrz, jak i wewnątrz. W wielu pomieszczeniach (z pewnością za sprawą właścicielki księżnej Daisy) odnaleźć można klimat pszczyńskiego pałacu. Te ściany kryją w sobie wiele historii. Przewodnik z pewnością potrafił zaciekawić tematem. Jedyne co mnie lekko rozczarowało to udostępniony do zwiedzania odcinek podziemnych korytarzy (powstałych w okresie II wojny światowej). Zdecydowanie za krótki. Czułam niedosyt.

Chcąc pozostać nieco dłużej w klimacie średniowiecznych budowli, ciesząc się zarazem idealną letnią pogodą, wybrałam się do Bolkowa, oddalonego 25 km. W pół godziny dotarłam na tamtejszy rynek z charakterystycznymi kamienicami podcieniowymi z XVII / XVIII w. Niestety miasto było opustoszałe. Być może miałoby to swój urok, gdyby nie doskwierający głód. Nie pozostało mi nic innego jak udać się na zamek i pospiesznie go zwiedzić.
Pierwsza wzmianka o zamku pochodzi z XIII w. Został zbudowany z miejscowego kamienia. Jego cechą charakterystyczną jest wieża dziobowa z lochem głodowym w jej dolnej części. Z baszty można podziwiać widok na miasto i okolice. Trzeba przyznać, że budowla doskonale oddaje średniowieczny klimat. Wiedzieli o tym również twórcy seriali takich jak Wiedźmin, czy Tajemnica twierdzy szyfrów, którzy wykonali tu zdjęcia filmowe.



Ze średniowiecznego Bolkowa wyruszyłam w kierunku Wrocławia. Głód zaspokoiłam po drodze w miejscowości Sady Dolne. Karczma u Macieja, niepozornie wyglądająca z zewnątrz, mile zaskoczyła swym wnętrzem oraz smaczną kuchnią.
Wyjeżdżając z Karczmy podążyłam za tablicą informującą o znajdującym się w pobliżu pałacu. Miałam nadzieję pospacerować chwilę po okalającym go parku. Niestety brama była zamknięta na kłódkę. Okazuje się, że obecnie teren ten jest rezydencją prywatną, niedostępną do zwiedzania.

Ponownie obrałam kierunek Wrocław, zatrzymując się jeszcze na chwilę w Strzegomiu. Położenie miasta na wzniesieniach 3 pasm górskich sprawia, że jest ono dobrze widoczne z trasy. Mój wzrok przykuła w szczególności bazylika (26 m wysokości) górująca ponad niskimi zabudowaniami miasta. Spacerem po rynku i wokół XIX wiecznego wiaduktu kolejowego uwieńczyłam swoją tułaczkę.
Do Wrocławia dotarłam w okolicach godziny 19 stej. W sam raz na zwiedzenie terenów parku przy Hali Stulecia, krótką kontemplację przy fontannie oraz oddanie się wieczornemu urokowi starówki.

Zacznijmy jednak od początku. We Wrocławiu byłam już wcześniej dwukrotnie. Ponieważ było to wiele lat temu, chciałam odświeżyć sobie obraz miasta. Udało się… a co więcej, odkryłam jego nowe oblicze. Zaczęłam od miejsc, które znałam. Na pierwszy rzut poszła Hala Stulecia wraz przylegającym do niej Parkiem Szczytnickim. Na zwiedzenie japońskiego ogrodu było już za późno, ale spacer zacienionymi pergolami, z widokiem na staw z jego multimedialną fontanną zrekompensował wszystko w ten ciepły dzień. Krótka chwila na relaks. O godzinie 21.00 rozpoczął się pokaz iluminacyjny. Zbierało się coraz więcej osób. Myślę, że jest to jedna z głównych atrakcji miasta nie tylko dla turystów, ale i samych jego mieszkańców. Jak dla mnie ok. Zawiodła mnie jedynie muzyka, mocno „taneczna”. O kontemplacji nie było mowy. Dlatego urwałam się z pokazu po trzech pierwszych utworach i przeniosłam na gwarną starówkę. Bardzo duży, zadbany rynek. Wraz z ulicami wlotowymi skupiał niezliczoną ilość gości. Dodatkowo po przeciwnej stronie od ratusza rozstawiony został ogromny ekran, na którym o godzinie 22.00 rozpoczął się seans filmowy w ramach festiwalu Nowe Horyzonty. Byłam w swoim żywiole. Zaskoczyło mnie tylko, że część knajpek przed 23 żegnała już swoich gości. Sobotę zakończyłam węsząc wśród wrocławskich zakamarków. Natrafiłam między innymi na stare więzienie, „jatki”, Plac Solny, Muzeum Historyczne przy ulicy Zamkowej, budynek Opery oraz Teatru Polskiego, budynek BWA, Ossolineum, gmach Uniwersytetu. Wrocław nocą zachwyca. Eksploatację nóg zakończyłam grubo po północy.
Poranek nie napawał optymizmem. Spadł deszcz, którego jeszcze w nocy nic nie zapowiadało, nawet aplikacja pogodowa. Przed godziną 9tą byłam z powrotem na rynku. Siedząc przy śniadaniu w ogródku jednej z przytulnych knajpek, obserwowałam jak Wrocław budzi się do życia. Pojawili się pierwsi śmiałkowie, pojedynczy przechodnie, przyjaciółki pod parasolami, para na rowerach próbująca nieopodal przeczekać deszcz, kilku wczorajszych imprezowiczów - niedospanych i zaskoczonych chłodem. Nieco później dotarły pierwsze grupy zwiedzających oraz młodzi pielgrzymi przebywający w mieście w oczekiwaniu na światowe dni młodzieży. Wraz ze spadkiem poziomu kawy w mojej filiżance, pochmurne niebo zaczęło się przejaśniać. Ruszyłam. W końcu lekki, letni deszczyk jeszcze nikomu nie zaszkodził. Miał być rejs statkiem wokół wrocławskich wysp, ale póki co zmuszona zostałam do wprowadzenia w życie planu B. Jak zwykle w takich momentach najlepiej sprawdzają się wysłużone muzea.



Panorama Racławicka dzieło, o którym wiele razy słyszałam „musisz zobaczyć”. Myślałam - duży obraz kolejnej bitwy, zerknę. Było przed 11stą, a przy wejściu już czekało sporo osób. Ponieważ „seans” jak się potem okazało trwa 30 minut, bilety sprzedawane są na konkretne godziny. Musiałabym czekać godzinę. Przy sprzyjających okolicznościach pogodowych czas ten można śmiało wykorzystać na spacer po okolicznym bastionie czy też nadodrzańskich bulwarach. Ja jednak zakupiłam bilet na 15.30, a w międzyczasie wybrałam się do Muzeum Wody, przeczekać deszcz.
O tym nowopowstałym, kosztownym obiekcie przeczytałam wcześniej wiele opinii. Zarówno pozytywnych, jak i tych krytycznych. Chciałam spojrzeć na to swoim okiem i przekonać się czego jeszcze mogę dowiedzieć się o wodzie. Okazuje się, że było warto. Dużo informacji, ciekawostek, czytelnie przedstawionych schematów. Obiekt przyjazny najmłodszym. Jeden z tych, w których wszystkiego można dotknąć i wziąć udział w krótkich doświadczeniach. Dorośli bawili się równie dobrze co ich pociechy. Nic więc dziwnego, że przybywają do niego całe rodziny. Dla tych którzy nie lubią dużo czytać, skonstruowano makiety oraz przygotowano kameralny pokój filmowy. Przesadziłabym pisząc, że w życiu nie byłam w tak fantastycznym miejscu, ale uważam je za godne polecenia, zwłaszcza w chłodne, deszczowe dni. Na spokojne przejście przez wszystkie sale należy przeznaczyć około dwóch godzin, przynajmniej ja tyle potrzebowałam. Wejście jest co 15 minut, więc traci się czasu na oczekiwanie.

W pobliżu muzeum znajduje się kolejka linowa, którą w 3 minuty można przeprawić się na drugą stronę Odry. Należy tylko sprawdzić jej aktualne godziny otwarcia, bo dostosowywane one są do aktualnych potrzeb studentów.
Po południu pogoda stała się łaskawsza, wyszło słońce, ociepliło się. Zaparkowałam więc przy parku Słowackiego (w pobliżu Panoramy Racławickiej) i powędrowałam wzdłuż bulwarów Dunikowskiego. Przez wyspę Piasek dotarłam aż do Ostrowa Tumskiego, gdzie mieści się wrocławska katedra, oraz rozległe ogrody botaniczne. Klimatycznie. W drodze powrotnej krótki odpoczynek na ławce, by jeszcze przez chwilę móc podziwiać życie toczące się przy rzece. Pobliska wypożyczalnia kajaków i łódek cieszyła się teraz powodzeniem. Podobnie jak kursujące od przystani do przystani tramwaje wodne, wybierane przez turystów jako alternatywny sposób zwiedzenia wrocławskich wysp. Na mnie jednak już pora. Panorama Racławicka czeka.

Patrząc na budynek z zewnątrz, nie potrafiłam sobie wyobrazić, co odnajdę w środku. Po prostu szara, betonowa konstrukcja przypominająca kształtem koronę. Wchodząc poczułam głęboki PRL. W aktualnej czasoprzestrzeni pomogły mi się odnaleźć jedynie głosy zagranicznych turystów. To miłe, że obiekt cieszy się powodzeniem nie tylko wśród Polaków. Na „pole walki” wpuszczono nas punktualnie. W celu uniknięcia nadmiernego oświetlenia na taras widokowy podąża się przyciemnionym, spiralnym korytarzem. To co zobaczyłam na górze, poważnie mnie zachwyciło. Nigdy w życiu nie widziałam tak ogromnego dzieła malarskiego. To nie był obraz… to była trójwymiarowa panorama. Dopracowana, bogata w szczegóły, oddająca emocje walczących, wiernie odzwierciedlająca racławickie pejzaże. Bardzo przyjemny męski głos przedstawił krótką historię powstania i wyeksponowania płótna, następnie zrelacjonował zebranym przebieg walki, przenosząc kilka stuleci wstecz. Zagraniczni turyści ze słuchawkami w uszach otwierali szeroko oczy i buzię. Moje serce się radowało.
O 16stej pożegnałam już Wrocław ponieważ w drodze powrotnej planowałam zatrzymać się w Brzegu. Zdecydowałam się na krajową 94, dlatego podróż zajęła prawie godzinę. Na wejście do Zamku było już za późno. Mogłam podziwiać go jedynie z zewnątrz. W sąsiedztwie znajduje się kościół Podwyższenia Krzyża Świętego z imponującym barokowym wnętrzem. W poszukiwaniu miejsca, gdzie można dobrze zjeść wybrałam się na rynek. Klucząc pod sukiennicami, pomiędzy ratuszem a częściowo odświeżonymi kamienicami, dotarłam do gotyckiej bazyliki trzynawowej (Kościół św. Mikołaja) jednej z największych na Śląsku. Niestety w centrum nie natknęłam się na żadną restaurację, za wyjątkiem Ratuszowej. W drodze powrotnej do samochodu odkryłam jeszcze zabytkowy budynek Poczty oraz Sądu. Pora wracać. Pozostało jeszcze tylko nakarmić brzuch. Na wylocie z miasta, przy trasie 39 wyprowadzającej na autostradę znalazłam restaurację „3 życzenia”. A ponieważ nazwa zobowiązuje… pomyślałam więc aby bezpiecznie wrócić do domu, zawitać jeszcze na Dolny Śląsk oraz potrafić ciekawie przekazać swoje wrażenia innym miłośnikom włóczęgi. Jedno już się spełniło - do Bielska dotarłam przed 22.00.


