Chamonix i okolice

Przebieramy się, lekka kąpiel i na obiad. Wtedy zakochałem się w lipcowym Chamonix, w zaułkach i zakątkach, a zwłaszcza w ludziach i atmosferze miejsca. Bez pośpiechu, choć wszyscy aktywni . Bez męczącego gwaru, choć wszyscy opowiadają z przejęciem o dawnych i przyszłych wyprawach, przy kuflu piwa lub lampce wina, a potem nikt się nie chwieje. Miałem wrażenie, że jeżeli chciałbym pobyć sam ze sobą, takbym się poczuł w centrum miasta. Wyczuwałem głęboki szacunekdo prywatności, a z drugiej strony pełną otwartość i gotowość niesienia pomocy. Nigdzie indziej nie czułem się tak dobrze, zwłaszcza gdy pomyślałem o Kropówkach.
Następnego dnia zrywamy się wcześnie. Nie pamiętam godziny, ale z pewnością bladym świtem. Śniadanko czekało na nas i jak zdążyliśmy się przyzwyczaić, przygotowane przez Niewidzialną Rękę. Po chwili dołącza do nas znajoma dwójka wspinaczy. Parzymy herbatę w termosach, zmywamy po śniadaniu, sprzątamy pokoik i ruszamy samochodem w stronę Saint-Gervais-les-Bains z zamiarem złapania pierwszego tramwaju kolejki zębatej. Niestety spóźniamy się parę minut. Czas oczekiwania na drugi kurs wykorzystujemy na sprawdzenie i uporządkowanie sprzętu. Na wszelki wypadek zabieramy namiot, niestety ląduje w moim plecaku. Z nudów zrobiłem kanapki z mieloneczką Turystyczną lub Gulaszem Angielskim. Wreszcie Tramway du Mont Blanc zabiera nas do końcowej stacji Orlego Gniazda Nid d′Aigle 2372 m n.p.m. Bardzo miła przejażdżka z widokami. Niebo bezchmurne. Przy wyjściu na szlak do schroniska Tete Rousse umundurowany pan informuje nas, że w obu schroniskach brak miejsc, a rozbijanie namiotów zakazane. Dziękujemy uprzejmie za informację, skromnie akceptując wypowiedź. Marcin wolno, swoim tempem, ja z Dymionem tatrzańskim kłusem, skalnymi zakosami, po płatach topniejącego wczorajszego śniegu, robiąc zdjęcia licznym kozicom, wspinamy się w górę. Słońce wyjątkowo mocno operuje, szczególnie w duecie z bielą śniegu, mimo filtra UV nabieramy kolorów. Na szlaku duży ruch. Pogody nie było od tygodni, a takich jak my, co czytali pogodę wielu. Dość szybko dochodzimy pola śnieżnego przy Tette Rousse (3167 m.n.p.m). Kolorowo tu, atmosfera pikniku, namiot na namiocie, gwarnie, wesoło wielojęzykowo, kilku ćwiczy zjazdy. Robimy mały odpoczynek na papieroska (wyżej będzie smakował inaczej), zakładamy raki i kolejną warstwę UV. Ostatnie porady Marcina i ruszamy na pierwszy koncercik Rolling Stones (Grande Couloir). Słońce niestety wytapia i drobne, pojedyncze kamyki co pewien czas przemykają po śniegu znacząc swoje ścieżki. Podpinamy się do linki asekuracyjnej rozpiętej między brzegami kuluaru, nasłuchując lecących lodówek sprawnie przechodzimy na druga stronę z lekko podniesionym ciśnieniem. Późnym popołudniem, bez przygód osiągamy Gouter (3.863 m.n.p.m). Widoki zapierają dech, jak to z dachu. W schronisku pełno, bez szans na pryczę, Marcin załatwia podłogę dla trzech. Siadamy na zewnątrz, odpalamy maszynkę do gotowania, papierosek i sesja zdjęć. Błogi nastrój przerywa niepokojący łoskot, bardziej kamienny jęk, trudny do opisania odgłos. Kilka metrów w dół, pod nami , wytopiony opierającym się słońcem blok skalny wielkości stołu zaczyna staczać się na wchodzących. W momencie w kilkanaście gardeł, każdy w swoim języku, staralismy się ostrzec wchodzących. Liczyłem na prędce – sześć, chyba siedem kasków, większość chowa się natychmiast, dwóch „wystawionych” na grani na szybko szuka schronienia. Głaz nabiera prędkości, po kilku sekundach rozpadając się na kilka elementów, rozchodząc na boki, przechodzi w lawinę. Na balkon wylegli wszyscy. Ponad setka patrzy z niepokojem w dół na rozwój wypadków. Nie wiem ile to trwało, kilkanaście sekund czy kilka minut, lawina ucichła kilkaset metrów niżej. Zapadła kamienna cisza. Kolorowe kaski jeden po drugim poczęły wyglądać zza węgłów. Liczę ponownie – osiem, jest dobrze. Po godzinę są w schronisku , wszyscy cali, nikt nie doznał urazu. Słońce powoli zachodzi, kolejna sesja zdjęciowa i przygotowania do snu, o 2.00 wychodzimy. Śpimy , raczej drzemiemy, czuwamy na siedząco przy stołach. W kuchni mała impreza, Rosjanin gra na gitarze, cichy śpiew i śmiechy. Ktoś z boku puścił pawia. Pojedyncze zespoły decydują się na wyjście w górę (szkoda, że nie zabraliśmy się za nimi, i tak nie spaliśmy). Po 1.00 pobudka, musimy opuścić stoły, bo osoby z rezerwacją będą jadły pożywne, wysokokaloryczne śniadanie serwowane w cenie noclegu. Na szybko, w ścisku ubieramy się, jedząc w pośpiechu suszone kabanosy z Lunchmeat’em. Tłok i zamieszanie totalne, jak w wojsku alarm z pełnym ekwipunkiem. Wychodzimy w połowie , szczęśliwie z własnym sprzętem (w zamieszaniu i ciemnościach nie trudno o pomyłkę). Karawana stu może stupiećdziesięciu świetlików rusza w górę. Zero wiatru, księżyc nieśmiało doświetla drogę. W kolumnie nerwowość , wręcz kolejkowe chamstwo z lat komuny, zespoły prześcigają się, depcząc rakami po linach, rzucając wrogie uwagi do przodu i tyłu. Po pewnym czasie część grup nie wytrzymuje tempa ostrego podejścia, blokując szlak. Komercyjne grupy pchają lub ciągną maruderów. I nam się udziela brak snu i chyba wysokość. Nieprzyzwyczajani do przepychania na tatrzańskich wyprawach z wolna tracimy sens naszego celu. Przed Vallotem schodzimy na bok z trasy na naradę. Dymion tryska złością, u mnie nie lepiej, jedynie Marcin ze stoickim spokojem robi zdjęcie łuny zwiastującej początek dnia. Ważymy. Pogoda na tą chwilę idealna. Wyjść? – wyjdziemy, zostało nieco ponad 500 m różnicy. W tym tłoku i przepychankach czasu i sił może zabraknąć na zejście w jednym ciągu do Tete, a po 16 kończy się pogoda. Dymion za powrotem, Marcin za kontynuacją.. Wyprawa Dymiona i jako najstarszy ma decydujący głos, czeka na mnie. Przechylam szalę za powrotem. Zawsze ceniliśmy sobie zgodne decyzje o odpuszczeniu zdobywania szczytów – nie zając , nie uciekną. Słońce już wstało i wreszcie pusto na szlaku, jedynie w górę pnie mrówcza karawana. Nie wiedzieć czemu uśmiechnięci, złączeni lotną zjeżdżamy na tyłkach w dół, robiąc przerwy na sesje zdjęciowe. W schronisku pobojowisko, obsługa śpi. Parzymy kawę, jemy ostatnie konserwy. Schodząc do TR spinamy się asekurując. Zmęczenie daje znać o sobie , nie trudno o błąd czy potknięcie. Szczęśliwie bez lawin i lawinek dochodzimy do schroniska w Tete Rousse, gdzie zaliczamy małe piwko na osłodę . Trochę mniejszy ruch niż wczoraj, są wolne noclegi, nam ruszać w drogę. Z nowymi siłami, niczym koziczki zbiegamy do górnej stacji zębatki. Słońce wysoko, z lodowca schodzi śnieżna rzeka, a z południa zaczyna się chmurzyć. Jak w prognozie o 16.00 zachmurzenie wzrasta chowając MB.
cdn