Deszczowy Klimczok i Szyndzielnia
W październikowe deszczowe popołudnie wybraliśmy się na Szyndzielnię i Klimczok. Jako że moje chore kolano ciagle dawało o sobie znać, to na Szyndzielnię wyjechałam znienawidzoną przez siebie kolejką. Wjazd był długi i nudny, starałam się nie patrzeć do tyłu, w dół, na boki i w górę 😉. Mój błędnik oszalał trochę od ruchu wagonika, niestety wiało, więc telepało nim.
Po kilkunastu, a może kilku minutach na szczęście wysiedliśmy. Do szczytu został mały kawałek. Przed schroniskiem odbiliśmy na drogę prowadzącą w las. Szukaliśmy ścieżki rowerowej o nazwie "Borsuk". Ścieżkę znaleźliśmy i poszliśmy dalej. Przed Klimczokiem przy mało uczęszczanym szlaku nazbieraliśmy siatę grzybów. Potem znów weszliśmy do lasu. To dziwne, dwa metry od szlaku a ma się wrażenie, jakby było się w kompletnej dziczy. Po pół godzinie przedzierania się przez krzaki doszliśmy do wierzchołka. A na nim już porządnie siąpiło i wiało niemożliwie. Chwila na zdjęcia i szybko na dół. Zatrzymaliśmy się jedynie przy chatce - drewnianym baraku, który ktoś kilka lat temu tu postawił i zrobił w nim istną "kapliczkę gór". Pełno naklejek i fotografii, a przed chatką wystawki kamieni z różnych stron świata. Przyznam szczerze, że nie lubię w górach takich rzeczy - natura jest wystarczająco atrakcyjna, a takie urozmiacenia powinny znajdować się w muzeach lub na jakichś wystawach, a nie w lesie. Podobno tę chatkę mają rozebrać. Pomysł całkiem ok, zniknie i przestanie straszyć.
W schronisku pod Klimczokiem zjedliśmy obiad, niespecjalny, ale przynajmniej ciepły. A w drodze powrotnej, już pieszo, dopadła nas taka ulewa, jakiej dawno w górach nie przeżyłam. Kurtka, plecak i wszystko dosłownie było przemoczone do suchej nitki. Przed Dębowcem przeżyliśmy szok - w totalnej zlewie dwóch biegaczy biegło pod górę bez kurtek przeciwdeszczowych. Godne podziwu samozaparcie 🙂. A jak doszliśmy do samochodu, to przestało padać 😁.