Wschód Słońca na Baraniej Górze

Szlakiem czarnym również nie miałam jeszcze przyjemności wędrować, więc nie żałowałam, że zdecydowaliśmy się nim ruszyć-najpierw na szczyt, a następnie na nocleg do schroniska. Pogoda w sobotę była bajeczna toteż z nadzieją liczyłam, że niedzielne prognozy pogody się nie ziszczą i nie będzie wielkiego zachmurzenia. Słońce towarzyszyło nam poprzez ¾ trasy na szczyt Baraniej. Obraz jaki prezentuje się naszym oczom na tym szlaku niestety nie odbiega od tego, który widziałam na szlaku żółtym z Karolówki i który praktycznie na co dzień widzę patrząc na Przełęcz Glinne. Ubolewam nad tym, że obraz przypomina cmentarzysko leśne i nad widokiem tego, jak przyroda bywa okrutna dla tego co dla nas najważniejsze- lasów. Jedynym plusem jakiego można się dopatrzyć są widoki na cały Beskid Żywiecki łącznie z widzianą tego dnia Babią i Pilskiem. Szlak pnie się pod sporym nachyleniem całą wędrówkę aż do szczytu. Po drodze jeszcze mijamy zalegający lód i śnieg. Na szczyt docieramy już po zachodzie Słońca i ze względu na zmagający się silny, zimny wiatr ubieramy się w pośpiechu żeby na parę chwil pooglądać widoki z wieży widokowej, po czym szybko schodzimy i udajemy się na „przystanek autobusowy” znajdujący się przy szlaku prowadzącym na Przysłop. Tam spotykamy dwóch innych turystów, którzy tego właśnie wieczoru postanowili wykonać sesję zdjęciową nocnych, okalających podnóża Beskidu Żywieckiego i Śląskiego wsi. Po krótkiej, sympatycznej i z humorem odbywającej się rozmowie żegnamy się z nimi, dopijamy puszkę i schodzimy do schroniska, w którym znajdujemy się o 19:20. Ku naszemu zaskoczeniu bufet już zamierzają zamknąć i z lekkim zdziwieniem szybko się meldujemy, aby zdążyć coś zamówić na kolację (niestety został tylko bigos). Po przeszkadzaliśmy jeszcze z 20 minut w stołówce, po czym w końcu udaliśmy się do naszego pokoju. Warunki dają wiele do życzenia w tym schronisku, tak samo jak inni przebywający, którzy chyba pomylili schronisko PTTKu z jakimś przydrożnym motelem, gdzie można drzeć się do późnych godzin nocnych nie patrząc na innych. Nie dość, że bufet zamknęli o 20:00 to jeszcze rano otwierają o 9:00 :/ …żeby nawet nie było gdzieś czajnika żeby sobie wrzątku zrobić jak ktoś na szlak wychodzi we wczesnych godzinach porannych…masakra. Stanowczo już nie zamierzam się tam więcej zatrzymywać-niestety. Największą stratą tego dnia była ucieczka Stefana…naszego wiernego kompana wędrówek 😢
Po nieprzespanej, krótkiej nocy budzimy się o 4:00, by zdążyć na wschód…niestety widok zza okna nie napawa nas optymizmem, jednakże skoro już wstaliśmy trzeba się zebrać i iść. Wiatr szalejący całą noc ustał, co było jedyną naszą otuchą tak wcześnie rano. Po drodze cały czas poszukiwaliśmy naszego zaginionego przyjaciela…niestety bez skutku 😢 Szlak czerwony na szczyt przeszliśmy w oka mgnieniu, by o 5:20 czekać…aż chmury chociaż trochę odpuszczą i pozwolą nam nacieszyć oko wstającym Słońcem. Nasza cierpliwość i poświęcenie zostało mile nagrodzone 20 minut później. Może nie od początku oglądaliśmy piękny wschód, ale i tak było wspaniale 🙂 Postanowiliśmy do 6:00 posiedzieć jeszcze na szczycie i cieszyć się chwilą. Kolejne szczyty prowadzące nas na Skrzyczne przeszliśmy w oka mgnieniu. Pogoda nam sprzyjała, wiatr nie dręczył nas tak mocno, słonko przyświecało i widoki również mieliśmy wspaniałe. Na szlaku żywej duszy oczywiście co bardzo nas cieszyło…prawie cały Beskid Śląski nasz 🙂 O 7:40 zarządziliśmy pierwszy odpoczynek na Malinowskich Skałach, chowając się przed silniejszymi podmuchami wiatru za ogromnym korzeniem powalonego drzewa. Czas mieliśmy naprawdę niezły, więc nie widzieliśmy potrzeby na zbyt się spieszyć…i o dziwo pojawił się nam jeden turysta 🙂 Skrzyczne zdobyliśmy o 9:20. Celem kolejnym było jak najszybsze wypicie kawy w schronisku i odpoczynek. Klimat w schronisku jak zwykle pozytywny i ludzie jacyś tacy bardziej mili…żal było się zbierać. Zeszło nam w sumie aż do 11:00, co za rozpusta 🙂 Drogą do Lipowej ruszyliśmy szlakiem niebieskim, który nie miło wspominam po ostatniej przeprawie przez niego. Na całej swej długości jest okropnie stromy, co jak zwykle musiało się odbyć bólem kolan.

W między czasie przybył w końcu zapowiadany deszczyk. Nam już w sumie było wszystko jedno, bo aura wiosenna nam towarzyszyła przez większość drogi, wiec na zakończenie mogło nas troszkę schłodzić 🙂 Naszą wspólną wędrówkę zakończyliśmy w samo południe. Pożegnałam moją wspaniałą koleżankę i już zastanawiamy się jak spędzić kolejny weekend 🙂 być może tym razem będą to jej rejony…