Beskid Sądecki - z Przechyby na Radziejową

Radziejowa jest naszym następnym punktem w koronie gór polskich. Synek niestety skapitulował, bo dwa dni wcześniej wszedł na Lackową - najwyższy szczyt Beskidu Niskiego i tyle na jeden miesiąc mu wystarcza. Radziejowa z kolei jest najwyższym szczytem Beskidu Sądeckiego i ma wysokość 1266 m.
Niedaleko jest schronisko na Przechybie więc wytyczyłam kółko na mapie, które mieliśmy przejść. Wychodziliśmy w Rytrze - Roztoka Ryterska szlakiem niebieskim. Tam mieliśmy zaraz zejść na szlak żółty, który prowadzi prosto na Radziejową. Jednakże dość długo nie znaleźliśmy zejścia z niebieskiego na ten żółty, a potem jeszcze się zorientowaliśmy, że zamiast iść niebieskim szlakiem pieszym to idziemy niebieskim narciarskim przez Hale Konieczną.

Pogodziliśmy się z pomyłką - po prostu pójdziemy odwrotnie. Połowa szlaku była łagodna, natomiast gdy utwardzona droga się skończyła to zaczęło się mozolne podejście cały czas pod górę i już bardziej strome. Dwie godziny zajęło nam dojście do Hali Koniecznej gdzie już mogliśmy zobaczyć cel naszej wyprawy - Radziejową, która wydawała się już bardzo blisko. Ale jeszcze zostało dojście do Schroniska na Przechybie i tu się trochę zaplątaliśmy. Chcieliśmy sobie skrócić drogę ścieżką Teodora tylko że się okazało że ona się nie łączy ze szlakiem. I tak musieliśmy się wdrapywać po stromym zboczu by znowu trafić na szlak bo inaczej nie trafilibyśmy ani do schroniska ani na Radziejową.
Szlakiem czerwonym ruszyliśmy do schroniska i stwierdziliśmy, że Radziejową zostawimy sobie na potem. Ale po odpoczynku w schronisku, obiedzie powróciliśmy do pierwotnego planu i tak w niecałe półtorej godziny dotarliśmy pod wieże widokową na szczycie. Dech nam zaparło gdy zobaczyliśmy tam panoramę okolicznych pasm górskich. Warto było tam dotrzeć bo rzadko kiedy ze szczytów można zobaczyć taki widok.

Ze szczytu ruszyliśmy w kierunku Wielkiego Rogacza, a na przełęczy Żłobki skręciliśmy na szlak żółty, którego nie mogliśmy znaleźć z drugiej strony. Z mapy wychodzi przejście do półtorej godziny. Nie wiemy kto to ustalił bo nam to zajęło ponad dwie godziny. Część szlaku idzie się raz pod górę, raz w dół, przechodzi się z doliny do doliny. Szło się więc fajnie. Szlak ten także nazywa się Rogasiowy i faktycznie po drodzie spotkaliśmy trzy sarenki i sowe. Człowieka ani jednego. Potem dowiedzieliśmy się dlaczego. Końcówka szlaku to schodzenie ostro w dół po zboczach prawie przez godzinkę. Cieszyłam się wtedy że nie znaleźliśmy na początku tego szlaku. A nie znaleźliśmy bo na kilkadziesiąt metrów od szlaku niebieskiego ten żółty po prostu się kończy a pojawia się czerwony narciarski. Trzeba było jeszcze przejść przez mostek nad rzeką przy parku linowym a oznaczenia jakiegokolwiek brak. Na mapie jest - w rzeczywistości szukaj wiatru w polu. Ale spacerek siedmiogodzinny udany i wrażenia niezapomniane


